wtorek, 25 grudnia 2007

O dziecku urodzonym w podróży



1. Jak wyglądał ten dzień? A może ta noc? Zapewne przez tysiące lat przemian i konfliktów odwieczny porządek natury nie zmienił się w istotny sposób. Zachód słońca pełznął po stokach wzgórz wydłużając cienie, tłumy przybyszów, z których każdy ma wyrażony w swym języku lub dialekcie cel podróży – czy spis ludności, czy ciekawość, sprawy biznesowe lub krajoznawcze, nawoływania pasterzy, skarżące się głosy owiec, tupot nóg, kopyt, postękiwania wielbłądów, krzyki dzieci, rozgardiasz i przygotowania do nocy. Gerut – schronienie dla obcych – na szlaku handlowym starożytnego świata, dziś podobnie, jak niegdyś – przystanek, na którym na chwilę zatrzymują się pielgrzymujący, by z kolejnym powiewem wiatru z pustyni odejść w nieokreśloną dal. Najmniejsze z plemion judzkich. Nieistotna, mało znacząca, uboga miejscowość. Wtedy. I teraz – gdy boryka się z 50% bezrobociem.

Wśród grupy przybyłych niepozorna para. On w nieokreślonym wieku, ona młodziutka. Bardzo zmęczeni. Pchnięci falą tłumu karawany rozglądają się zagubieni na placu gospody. Odór odpadków, ciasnota ciał, krzyki i ciekawskie oczy wypatrujące tematu do sensacji i
komentarzy. W najlepszym razie miejsce na jednym z krużganków – w hałaśliwym i narzucającym się towarzystwie małych Beduinów. „Nie ma tu dla nas miejsca” – mówiły zmęczone trzydniowym marszem oczy dziewczyny. Jej ręka przesunęła się po krągłościach brzucha pod płaszczem i dla jej męża stało się jasne, że nie będą mogli tu pozostać. Poczuł, że zaczynają szczypać go uszy. Zawsze działo się tak, ilekroć czuł, że przerasta go rola, do której tak nieoczekiwanie został powołany, wobec której czuł, że nie umie jej sprostać. Kolejny raz. Spojrzał w oczy żony – te oczy, które z niezachwianą ufnością oczekiwały na cud, spojrzeniem pytającym, któremu nikt nie umiał odmówić. Zaczął intensywnie myśleć: można oczywiście wykupić osobną izbę, ale jeden nocleg zrujnowałby trzydniowy budżet, można też…spostrzegłszy ciekawie przyglądających się mieszkańców, rozpoczął poszukiwania.

2. Ciepło, westchnienia i pom
rukiwania zwierząt, zakopcone ściany, ostry zapach siana, sierści i nawozu. Po kakafonii gospody oaza ciszy. Ukojenie zmysłów, w których tętniły jeszcze obrazy i zapachy trudnych dni marszu po górskich, przeludnionych drogach Samarii i Judei. Stacja w podróży i zarazem jedyny świadek mających miejsce wydarzeń, o których Ewangelie, apokryfy i wizjonerka święta Brygida będą się później szczegółowo rozpisywać: o przyrodzie, która zamilkła w zachwycie, o uzdrowionych z niemocy akuszerkach, o nadzwyczajnej światłości i przybyciu aniołów, o pasterzach z plemion złodziei i wyrzutków społecznych, nieczystych i półdzikich – i wreszcie o samym porodzie, bez krwi i bólu i małym dziecku, które przychodząc na świat w drodze przypieczętowało swoje przeznaczenie –otrzymawszy obywatelstwo Betlejem i los tułacza, który „nie ma gdzie głowy złożyć”, skazańca Podróży, którym odtąd zostało zaznaczone jego życie. Życie tak nieuchwytne, że do dziś nie ma jednego jednoznacznego dowodu wskazującego na dokładną datę jego urodzin, śmierci i …narodzin powtórnych. Spis Kwiryniusza a może Saturnina przepadł mimo całej skrupulatności Rzymu i troski o urzędową dokumentację. Pozostały jedynie liczne klocki układanki: żłobek, tradycja, pisma, które z czasem odkrywają niezwykły, poruszający obraz, wstrząsająco czytelny – jednak wciąż zmuszający do snucia domysłów, które rozpalając wyobraźnię kazały kolejnym pokoleniom przybywać tutaj w poszukiwaniu prawdy.

3. Jak niegdyś podróżni stanęłam na jednym z betlejemskich wzgórz. Przed oczami rozpościerał się widok smutny i rozległy. Szare domy, poletka wyrywane pustynnej ziemi, znaki wojny, jak przekleństwo tej ziemi, skazanej na niekończącą się walkę: Samarytan, Rzymian, Persów, Krzyżowców, Turków, Żydów i Palestyńczyków i wreszcie samych chrześcijan: przeciągających Betlejem między sobą, jak linę rozpiętą między wschodem i zachodem. Trudno dostrzec, że to też miłość: drapieżna, zachłanna i zaślepiona – do szpiku ludzka namiętność do tej ziemi, do piękna jej świętości. Namiętność, która przywołuje przed oczy kulminacyjną scenę z „Pachnidła” Suskinda – pożarcie Jean-Baptiste Grenouille’a przez uniesione w miłosnej ekstazie uliczne męty.

Przyjechała
m tu trawiona gorączką pytań bez odpowiedzi szukając dowodów i uzasadnienia w wierze, którą zastałam w kraju moich narodzin – jak wielu przede mną i wielu po mnie. Przyjechałam zobaczyć miejsce, najdłużej wskazywane przez przekazy, jako „oryginalne, prawdziwie, jedyne”. To, gdzie objawił się Emanuel, Jeshua – Ten, Który Jest Z nami, Jest Zbawieniem – Przedziwny Doradca, Bóg Wszechmocny, Odwieczny Ojciec, Książę Pokoju. Jak ironicznie brzmią te imiona, biorąc pod uwagę patrole policji i mur dzielący to miejsce od Jerozolimy - jak dwa obce światy, przypominając czasy żelaznej kurtyny, betonowej zasłony dzielącej niegdyś w Berlinie serca, ciała i umysły.
Przyjechałam gotowa szukać tajemnicy szczęścia z pokorą wymuszoną przez niskie wejście do Bazyliki Narodzenia. Szukałam w precyzyjnie poukładanych mozaikach, przemierzając historie Synodów na ścianach, wsłuchując się w szepty malowanych Aniołów i modlitwy świętego Olafa i Kanuta. Nie zapłonęło żadne światło – mimo tylu świeczek wzdychających w intencjach pielgrzymów, nie drgnęła ręka, gdy czternaście ramion Gwiazdy owinęło się wokół mojego nadgarstka zatrzymując pod powierzchnią pos
adzki czas oraz imiona czternastu pokoleń królewskiego rodu Dawida, alfa i omega historii obietnicy mesjańskiej, którą otrzymał król Dawid w księdze Samuela. Oczy ze smutkiem pustki wewnętrznej omiotły żłóbek i grotę. „Proszę już iść dalej, szybciej!” - głos zniecierpliwiony, jak dobrze znany z większości zabytków w Ziemi Świętej rozwiał ostatecznie oczekiwania cudu poruszenia serca. Opuściłam Bazylikę, Betlejem, Izrael. Wróciłam do kraju z poczuciem porażki. Nie doceniłam jednak mocy tego miejsca, która jak zasiane ziarno kiełkuje niewidocznie ale uparcie, objawiając się gdy przyjdzie nań pora, nigdy na życzenie.

A przyszła ona niespodziewanie, dziś, w dzień Narodzenia. Tu w kraju, w mieście smutnym i zmarzniętym, bez krztyny mistycznej myśli. Jak w tej znanej chasydzkiej opowieści o rabinie Izaaku, synu Jekla z Krakowa, któremu się przyśnił sen, że w Pradze czeka na niego skarb, który buty zdarł by tam dotrzeć, by dowiedzieć się jedynie, że skarb jest ukryty w jego własnym piecu.
Potrzeba było mi zjechać pół świata, goniąc za swoją gorączką, w poszukiwaniu dowodów, przeżyć mistycznych, recepty na szczęście, w
ierząc, że bycie tam coś zmieni, że coś narodzi – i się zawieść - by po powrocie odnaleźć myśl św. Hieronima, przekornego, genialnego tłumacza i autora Wulgaty: „Szczęśliwy, kto ma Betlejem w swoim sercu”.
Spędził w Grocie Narodzenia 34 lata swojego życia. Więc chyba wie, co mówi. Nie można przecież znaleźć na przystanku dziecka urodzonego w drodze.


Życzę wszystkim, bez względu na światopogląd, by czas Świąt otworzył w nas nowe pokłady mocy i dobrych uczuć. By nie zagłuszył ich blichtr komercyjnych pokrzykiwań. Oby w nadchodzących dniach nie zabrakło nam nadziei – w końcu nawet najdłuższa noc w roku kiedyś musi się skończyć.




Wyświetl większą mapę

2 komentarze:

Unknown pisze...

uff,jestem porażony swoją ignorancją
muszę zapisać się na korepetycje :)m

Anonimowy pisze...

Interesting I like the photo of you.